środa, 7 grudnia 2016

Hanya Yanagihara i jej "Małe życie" przedmiotem magicznym?


Dziękuję za to, że ...
każdego dnia mogę odbywać Metaforyczną podróż w świat wyobraźni i uczuć moich czwarto-, piąto- i szóstoklasistów.  Dziś na jednej z lekcji prowadził nas obraz Vladimira Kusha. 
Wyczekany powrót do pracy. 



A potem poszedłem do college'u i spotkałem ludzi, którzy nie wiedzieć czemu postanowili być moimi przyjaciółmi i ... nauczyli mnie... właściwie wszystkiego. Stworzyli mnie, i stwarzają, kimś lepszym, niż naprawdę jestem. Teraz nie rozumiesz tego, co ci mówię, ale kiedyś zrozumiesz: cała sztuka z przyjaźnią polega na tym, żeby znaleźć ludzi lepszych od siebie, nie inteligentniejszych,nie bardziej cool, ale lepszych, serdeczniejszych i bardziej wybaczających, a potem szanować ich za to, czego mogą cię nauczyć, i słuchać ich, gdy mówią ci coś o tobie samym, choćby i najgorszego...albo i najlepszego, to się zdarza; i ufać im, co jest najtrudniejsze ze wszystkiego . Ale też i najlepsze. 





Poruszająca - nie!!! Rozdzierająca to powieść.
Wnikająca tak głęboko, że nawet sny układają się pod nią.
Emocjonalnie wyczerpująca i gdy wydaje się, że już sił nie wystarczy, by kontynuować, okazuje się, że pozostawienie jej byłoby jeszcze gorsze, bo przecież zawsze jest nadzieja, że będzie lepiej - musi być! No i nie porzuca się ot tak bohatera, który stał się Twoim powieściowym przyjacielem. A jeśli okazuje się nagle, że nie jeden nowojorczyk, a dwóch jest Ci tak samo bliskich? To już będzie podwójne porzucenie.
Więc trwałam, zastanawiając się jak to się stało, że dałam się złapać, że nie ma już odwrotu?
Autorka w wywiadzie dla Michała Nogasia w radiowej Trójce daje mi odpowiedź:
To jak z gotowaniem homara. Wkładasz go do letniej wody i podkręcasz ogień, zanim do niego dotrze, co się dzieje jest już nieżywy. Czytelnik mojej książki może odczuć to samo, kiedy dostrzeże, że woda się gotuje aż nie do zniesienia, jest już za późno na ucieczkę z garnka. 

Czytając, często zastanawiam się, czy można tak poczynać z czytelnikiem, emocjonalnie torturować i znowu dostaję odpowiedź:
Nie było moim celem torturowanie czytelnika, chciałam jednak, aby zaangażował się do tego stopnia, by zrozumiał motywację tej postaci.
Czytelnik zostaje sam na sam z bohaterem, by przyjrzeć mu się z bliska i doświadczyć tego, co Jude doświadcza. Czytelnik płaci za bycie z kimś naprawdę blisko.  Poznanie jest pełne i głębokie. A bliskość i zaangażowanie w emocjonalny świat bohatera łączy się z cierpieniem. 

A jak Hanya Yanagihara sprawia, że czytelnikowi udaje się osiągnąć niemal intymną więź z bohaterem? I tu zdradza swój warsztat:
* tok narracji - nie ma w nim przerw, rozdziały nie pozwalają na moment oddechu, jakby tekst cię trzymał
* nie ma osadzenia w czasie historycznym - następuje przenoszenie uwagi czytelnika na świat wewnętrzny, na ich życie emocjonalne. Świat bohaterów staje się światem czytelnika i może wydać się ciasny, bo nie ma dokąd uciec, nie ma nic poza nim, ale to daje możliwość nawiązania z bohaterem bliskich relacji, niemal intymnego kontaktu...
* książka dzieje się we wnętrzach i opowiada o nich w sensie dosłownym i przenośnym. Najwięcej miejsca zajmują monologi wewnętrzne bohaterów, ich myśli. 

Dopiero wysłuchany po przeczytaniu powieści wywiad sprawia, że wybaczam autorce, bo przecież próbuje uzasadniać każdą moją łzę, każdy dreszcz, wewnętrzny krzyk.

Czworo przyjaciół, a wśród nich Willem i Jude - to im pozwoliłam się rozgościć na dłużej.
A tak o powieści mówi pisarka:
"Małe życie" to powieść o męskiej przyjaźni. Męskiej przyjaźni – podkreślam to za każdym razem, bo sposób definiowania i wyrażania uczuć, w tym właśnie przyjaźni, u mężczyzn jest inny niż u kobiet. Podlega pewnym ograniczeniom, które są wynikiem społecznego kodu i naszej kultury. Natomiast ta powieść ukazuje świat męskich uczuć i emocji w całym ich zniuansowaniu. "Małe życie" jest zarazem hołdem pewnemu stylowi życia, który wiodę ja, moi przyjaciele i coraz więcej ludzi wokół nas, zwłaszcza w wielkich miastach: nie jesteśmy samotni, choć nie mamy stałych partnerów, małżonków, ani dzieci. Mamy jednak przyjaciół, bardzo bliskich przyjaciół – jest to życie, można to tak określić, "trzeciego wyboru": nie życie samemu i nie życie w intymnym związku z drugą osobą, lecz życie, w którym nade wszystko liczą się bliskie, wieloletnie przyjaźnie, o które dbasz na co dzień.

- Czy uważasz, że książka może mieć działanie terapeutyczne? - zapytuje redaktor.
- Nie napisałam tej powieści, by komukolwiek ulżyć. Spotkałam ludzi, dla których ta powieść stała się czymś w rodzaju przedmiotu magicznego, który można znaleźć w lesie, wśród korzeni drzew. Ubiera w słowa ich uczucia, myśli, których nie mogli lub bali się wyrazić. 
A tak podsumowuje Michał Nogaś:
Spotkałem bardzo niewielu tak frapujących bohaterów - kreacja totalna! Wielu pisarzy marzy, by powołać do życia taką postać. 
I nie sposób się nie zgodzić, bo portrety psychologiczne są genialne, monologi wewnętrzne do bólu prawdziwe. Mówi się także wręcz o ekstrawagancji uczuć.
W powieściach zawsze szukam języka - tu nie znalazłam, jednak tym razem coś innego chwyciło mnie najmocniej i do tej pory nie chce puścić, a mianowicie bohaterowie i wszystko to, czego mnie nauczyli, dzieląc się sobą.  

Wywiad z pisarką ukazał także ciekawą stronę samej inspiracji:
Mnie inspiruje sztuka współczesna. Na pulpicie komputera miałam folder z wybranym zdjęciami, rysunkami i obrazami, od których od czasu do czasu sięgałam, by nadać opowieści, albo poszczególnym scenom, odpowiedni nastrój i ton. Nie polegało to na opisywaniu tego, co przedstawiał obraz, ale na opisaniu uczucia, które wywołuje, zapis stanu, w który może prowadzić. W jakiejś mierze"Małe życie"jest więc literackim odpowiednikiem niektórych dzieł sztuki wizualnej. Były one niejako drogowskazami w tworzeniu tej opowieści.









wtorek, 8 listopada 2016

"[...] człowiek musi [...] dać się wytarmosić, zamiast spokojnie pić cappuccino". Maciej Stuhr i Szczepan Twardoch - najwrażliwiej.



Jeszcze drobny czas do wykorzystania, jak monety dźwięczące w portfelu.
Wiem, że nie wydam go na wielkie przedsięwzięcia. Raczej na moje małe - wielkie chwile z Casablanką i Leo.
Pomiędzy włożę jazdy z instruktorem, który nosi imię mojego syna!!!, słowa z książek ukradkiem nadgryzane, jak kanapka w pośpiechu.
W Wysokich Obcasach artykuł, może dwa, wzrokiem ogarnę, co mi w duszy zamiesza.
Jeszcze trening - ten endorfinowy - z instruktorką prawie wszystkich Polek, co mi kilogramy pociążowe wymazał jak gumką.
Nad warzywami się pochylę, by dyniową z imbirem i mlekiem kokosowym ogrzać duszę.
Może Trójkę z sentymentu włączę i zatęsknię za Michałem Nogasiem.
A ostatnią płytą Moniki Brodki podciągnę sobie nastrój do samego nieba.
25 listopada wracam do pracy.


Maciej Stuhr w wywiadzie udzielonym Hannie Halek dla Zwierciadła urzeka:

o dziadku, który mówił do niego "chłopino" i z którym to nie na ryby a w szachy... pokolenie mojego dziadka Tadeusza na przykład dostawało, mam wrażenie, większy ładunek wiedzy podstawowej, zwłaszcza humanistycznej, oczytania, ogólnej wiedzy z historii, geografii, o świecie. I była to wiedza trwała. Jak to się działo w czasach, gdy byliśmy pod różnymi zaborami i ministrami oświaty, tacy rozproszeni, porozbijani na mniejszości? Nie wiem, ale to jest właśnie to pokolenie: Władysław Bartoszewski, Jerzy Turowicz, Karol Wojtyła, przedwojenne matuzalemy z imponującą wiedzą.  

o woreczku z odliczonymi ziarnami przypraw wrzucanym do świątecznego bigosu

o niepokojącej sile większości : która zawsze rodzi jakieś lenistwo, zaniechanie, zrzucenie z siebie odpowiedzialności. A to z kolei sprawia, że gdzieś nam ucieka samodzielne myślenie.

o rozczarowującym obieraniu ziemniaków, który stanowi dość smutny widok: w domu jestem spokojny i czasem smętny wręcz. Duża część ludzi jest przekonana, że taki on jak ja przychodzi do domu i tak śmiesznie obiera ziemniaki, ale to tak strasznie śmiesznie, że ta żona siedzi na kanapie i nie nadąża z ocieraniem łez ze śmiechu i tak codziennie.

o codziennej walce z egocentryzmem: ostatnio znajoma mojej żony powiedziała na przykład , że na plakacie jestem taki przystojny, że ona nie może przez to po nocach spać. I co? W takich chwilach diabeł megalomanii budzi się natychmiast i człowiek musi mu dać się wytarmosić, zamiast spokojnie pić cappuccino.

o tym, co buduje Macieja Stuhra człowieka : spotkanie z drugim człowiekiem, każda przeczytana książka, wiedza, doświadczenie. I porażka - ważniejsza niż sukces, bo z porażek mamy szansę zbudować mocniejszy dom, zamiast szukać schronienia w przypadkowych miejscach.

Ostatnio ponownie został ojcem (po 16 latach), w związku z tym pojawił się w Zwierciadle  nowy cykl felietonów TataTadzika, w którym cały wachlarz emocji  -  od śmiechu do wzruszeń:

Mała główka, tułów, nóżki, rączki. O Boże!Paluszki! Nie policzyłem paluszków! Cztery. Cztery?Jak to?! A są tu jeszcze dwa. Czyli sześć?Nie, ten się chyba z powrotem zawinął. O matko! Nie, nie Ty, matko Tadzika, bohaterko moja!Ty sobie śpij, odpocznij, zbierz ponownie siły. Matkę moją metafizycznie wzywam, bom myślał, że czteropalczaste dziecko powiliśmy. To znaczy sześcio-. To znaczy... Śpij, wszystko będzie dobrze!

Najbardziej lubię położyć się obok niego. Jak pies. I jak pies swojego szczeniaka wąchać, doglądać, utulić łapą. No więc leżę, wącham, doglądam. Oto człowiek. Człowiek bez przeszłości. Człowiek o którym nie da się nic powiedzieć. 

Inny mężczyzna mówi tak:
(…) Mój syn leży, ma szeroko otwarte granatowe oczy, którymi patrzy, chociaż podobno nic nie widzi. Małymi dłońmi przesuwa sobie świat przed nosem, zwiera i rozwiera palce cienkie jak u żaby. Stoję nad nim, a on mnie nie dostrzega, i wydaje mi się, że w jego niedojrzałym mózgu kryje się jakaś tajemnica.
(...) Wiem nawet, dlaczego nie umie jeszcze mówić – musi najpierw zapomnieć to, co wie, bo to rzeczy zbyt wielkie dla słów. Dlatego tylko ślepo patrzy, przesuwa maleńkimi dłońmi świat, rozwiera i zaciska palce, wygina dłonie jak hinduska tancerka.
Musi wszystko zapomnieć, zanim wypowie pierwsze słowo, zanim przejdzie tę pierwszą inicjację, najboleśniejszą ze wszystkich – próg świadomości własnego istnienia. Potem będzie mozolnie, jak my wszyscy, odsłaniać prawdę, ściągać zasłonę z tego, co od zawsze tkwi w jego duszy (…) 

Ale na razie wie wszystko. W swoim maleńkim, wątłym istnieniu jest oświecony, mój mały bodhi w czapeczce z tygrysem. *



* Szczepan Twardoch, Wieloryby i ćmy. Dzienniki 2007-2015

I zachwycam się tymi męskimi słowami dwóch wrażliwców, inteligentów i uśmiecham się do nich, bo trafiają w sedno, bo czują jakby mocniej i potrafią o tym mówić.

poniedziałek, 24 października 2016

Muzeum Powstania Warszawskiego. "Alunia" Smolik/Grosiak. "Wania..." -czyli co mi duszę skradło.


Warszawa na moment, na dzień niecały, w deszczu, pospiesznie, żwawym krokiem, a i w korku, w metrze, na wietrze, festiwalowo, muzealnie, ulicznie... . Dawno niewidziana - to już lata będą od ostatniego spotkania. Wyrosła, wypięła się w górę, sięga nieba... . Właściwie to mało się znamy, bo ponad 400 km to już jest podróż.
Wykorzystując ostatnie chwile urlopu macierzyńskiego, który już w wyrównawczy się zmienił, łapię chwile. Podróż do Warszawy spontaniczna, zabrałam się z mężem koleżanki, który jechał do pracy, a że jego żona jest reżyserem spektakli dziecięcych i nie tylko, znalazła Międzynarodowy Festiwal Teatrów dla Dzieci i Młodzieży i udało nam się zobaczyć dwa spektakle. Pierwszy dla Maluchów 4+ na podstawie sztuki Maliny Prześlugi "Blee"( Szkoła Aktorska Machulskich) , natomiast drugi to "Wania. Opowieść o Wani i tajemnicach rosyjskiej duszy, zaprezentowany przez Karlsson Haus z Rosji:

Jednoosobowy spektakl, grany znakomicie przez Michaiła Szełomiencewa i cały ensemble prostych drewnianych figurek w dość klaustrofobicznej przestrzeni, był nie tylko okazją do zademonstrowania efektownych działań animacyjno - lalkarskich, świetnej pracy aktorskiej, ale i przejmującej refleksji o naturze ludzkiej [...]
                                                                                                        Marek Waszkiel, Teatr Lalek nr 1/2016

Wania powalił mnie na łopatki, otworzył wnętrze i zamieszał w nim tak mocno, że śmiech przeplatał się ze łzami, a dreszcze, zachwyt, podziw zaowocowały miłością do Michaiła - geniusza. Przecudne lalki, muzyka i ten rosyjski język - tłumaczenie wyświetlał rzutnik. Zapomniałam, że teatr lalkowy to czysta magia.













Nakarmiona dusza, pokrzepiona kawą i zupą dyniową z knajpki teatralnej, ruszyła warszawskim metrem w poszukiwaniu kolejnych wrażeń.
Spacer pomiędzy niemalże doklejonymi budynkami, bardzo kolażowe widoki, dziwaczna mozaika, której nie potrafiłam dopasować do siebie.  Zabrakło czasu na te najpiękniejsze zakątki Warszawy.








Zadziwiający widok - piękna kamienica - perełka - w jakże osobliwym otoczeniu. 


"Ja żyję tym, co było i tym co będzie "
                                                                   Fragment listu przekazanego w trakcie powstania

Muzeum Powstania Warszawskiego dotknięte zaledwie, w pośpiechu, z małymi tylko zatrzymaniami, zostawiło serce bijące szybciej. Myślę, że to miejsce na pół dnia, bez ponagleń, w samotności, wiem, że wrócę tam jeszcze. I wciąż śpiewam smolikowo-grosiakową Alunię.





 
Jeden z bardziej poruszających listów : Barbara, która całuje Kaziulka arcy mocno, słuchając fortepianowego "Zatańczmy tango". Obok fragment komiksu dotyczącego powstania.
 
Sukienka lila-niebieska, na ślub w sam raz
Garnitur z brązowej wełny, w kieszeni mak

Czemuś ty mnie nie złapał za rękę?
Czemuś ty zdradził swe serce?
W sierpniowy gorący dzień
tyś wojnie oświadczył się

Tamten garnitur włożyłeś
na mszę niedzielną w kościele
I miałeś go w sosnowej trumnie
co trawą pachniała i lasem

Sukienka lila-niebieska, na ślub w sam raz
Garnitur z brązowej wełny, w kieszeni mak

Z oka znika źrenica
Życie twe krąg zamyka
Woja Ci duszę skruszyła
Syberia Ci serce zmroziła

W parku jest duszno, jak wtedy
gdy wojna mi Ciebie ukradła
To ja, to twoja Alunia
co życie bez Ciebie przeżyła

Sukienka lila-niebieska, na ślub w sam raz
Garnitur z brązowej wełny, w kieszeni mak
  
 

piątek, 7 października 2016

Porywam się z motyką na słońce?

Samochody pędzące z rykiem do tunelu, innych dzielnic, innych miast, centrów handlowych i alej, wielkie bezosobowe strumienie transportu międzystanowego. W tym szumie kryła się olbrzymia, kusząca samotność, prawie jak wezwanie, jak zew morza, i po raz pierwszy zrozumiałem impuls, który kazał tacie wybrać pieniądze z konta, odebrać koszule z pralni, zatankować samochód i wyjechać bez słowa z miasta. Spieczone słońcem autostrady, podkręcona muzyka w radiu, silosy zbożowe i spaliny, wielkie połacie ziemi ciągnące się po horyzont, wszystko kuszące jak skrywana słabostka.
                                                                                                                                                                        Donna Tartt  Szczygieł



Część teoretyczna za mną. Przerobienie około 2000 pytań otworzyło mi oczy na niuanse podróżowania samochodem, które kiedyś były dla mnie niezauważalne. Krajobraz znaków, tablic, wirowania rond, krzyże skrzyżowań - i świat już nigdy nie będzie dla mnie taki sam. Już zawsze, nawet będąc pasażerem, wzrok z osobliwości jaką niesie ze sobą niebo, zachód słońca czy zaskakujące uczesanie pól, będzie wędrował na pstrokate tablice.
Ostatnia sobota zwieńczona kawą na jesiennych fotelach, gdzie z kuzynką opijałyśmy nasz testowy sukces, przyprawiając go jeszcze cynamonowym pyłkiem i debatując o jeszcze nieznanym werdykcie Literackiej Nagrody Nike.
Środowa pierwsza jazda (nie licząc tej mężowej, ograniczającej się do odpalania samochodu i przejechania 20 metrów nieuczęszczanej przyleśnej drogi) pokazała mi, że porywam się z motyką na słońce, a jak to napisał Mirosław Bańko -znany językoznawca i leksykograf - "porywać się z motyką na słońce to nadal jest zadanie dla śmiałków" wyjaśniając, dlaczego w tym zwrocie nie należy używać księżyca, na którym już przecież ktoś stanął.
Jaki ze mnie śmiałek? - zapytałam siebie dyskretnie, może jest coś, o czym nie wiem? Odpowiedź nie padła, ale za to padło moje ciało... z wycieńczenia, które jednocześnie doznało rewolucji żołądkowej. Dwugodzinna jazda z instruktorem, który od razu zabrał mnie w trasę, z zahaczeniem o kluczenie po mieście (na szczęście moje ma zaledwie 20 tyś, mieszkańców), pokazała mi jaki ogrom pracy przede mną, by zsynchronizować wszystkie czynności i jeszcze słuchać ze zrozumieniem komunikatów nad wyraz spokojnego nauczyciela. Kierownicę ściskałam tak mocno, jakby od tego zależało moje życie.
A niebo tego dnia płakało i sunęliśmy tym morzem łez. Moje wnętrze także płakało ... .
Może kiedyś i o mnie będzie powyższy fragment. Teraz jednak trudno w to uwierzyć.
Pomysł zrodził się, gdy CasaBlanka leżała w szpitalu wojewódzkim oddalonym 50 km od naszego miasta, gdzie jeździłam autobusami, szynobusami, by zmienić męża, a że i kuzynka się zdecydowała, łatwiej i raźniej razem.






Pożegnanie lata


                                                                             ***

Morze aż śmiesznie piękne, nieprawdopodobne,
Zupełnie nieprawdziwe, wprost niedopuszczalne;
Tak ciemnofijołkowe szalonym szczęściem triumfalne
                                                                                                              Morze przesadne Leopold Staff


Londyńskiej przechadzki część druga.

Jedna z największych niespodzianek naszej londyńskiej wyprawy czekała na mnie nad morzem, bo i ono zaszumiało w uszach i to jak niebanalnie i nie piasek wymasował stopy, a kamienie, które to z uwagą CasaBlanka rzucała w butelkę. Śpiewnie, gwarno, ze słońcem pod pachą, tysiącem ludzi, milionami słów w powietrzu. Wyobrażając sobie Brighton jako nasze Międzyzdroje, w porywach Kołobrzeg, cały pobyt przecierałam oczy ze zdumienia.
Leopold Staff podkreślił słowami to, co ja próbuję przekazać obrazem - Brighton przesadne ;)


































czwartek, 22 września 2016

Podkreślam sierpień słowami Marii Pawlikowskiej - Jasnorzewskiej


Świat jak mydlana bania,
na słomce wisząc Bożej,
drży, chwieje się i kłania,
kręcąc się w barwach zorzy.

Potrącił o mą duszę
za siedmiobarwnym śmiechem,
świat jak mydlana bania
w złociste pióropusze
wydęta Bożym dechem.
                                                                       Maria Pawlikowska - Jasnorzewska *** (Świat jak mydlana bania)

Nagle świat staje.
Powiedzenie strach ma wielkie oczy zupełnie nie odnosiło się do strachu, który mi towarzyszył.
To tak, jak mówił Hrabal:  [...] mieszkać w lęku i poprzez strach słyszeć swoje zęby.
A przecież to tylko wyrostek.
Stojąc pod blokiem operacyjnym czułam się tak, jakbym stała pod drzewem w czasie burzy. Każde pojawienie się kogoś na korytarzu było jak uderzenie pioruna - na szczęście nietrafione.

Przeżywamy dziś burzę, drzewa! ja i wy. 
Lecz ja szepcę słowa najcichsze, 
a wy ryczcie w wichrze 
jak zielone lwy...                                                                                                          
                                                                                                                                      Maria Pawlikowska - Jasnorzewska Burza

Początek sierpnia. Malutki brzuszek CasaBlanki alarmował. Ból w boku nieznośny, towarzyszące mu wymioty, a mimo to wciąż nie padała właściwa diagnoza. Przenoszony wyrostek - jak się okazało - zwieńczony wyciekiem ropnym i nie było już na co czekać. Usg popołudniem, diagnoza i operacja wieczorem.
Później szpital z nocy na noc, z dnia na dzień - podzieliliśmy się czuwaniem, każde z nas co drugą noc - dyżury przy oddechu - i nie raziły nawet dwa krzesła, które zastępowały łóżko. Najważniejsza była Ona.
Dwie cesarki dały mi pełny obraz bólu związanego z przeciętym brzuchem, a mimo tego zaskakiwała mnie dzielność i szybka regeneracja małego ciała.
Powrót do domu na weekend był jak powrót z dalekiej podróży. Jednak w poniedziałek stan podgorączkowy i ból w boku zastanawiały. Wizyta kontrolna w środę dała niejasny obraz jakby tworzącego się ropnia, jednak powiedzieli, by jechać do domu i czekać - na co? Od czwartku gorączka i konsultacje telefoniczne, które nic nie dały. W piątek rano pojechaliśmy i okazało się, że przy szwie zrobił się ropień i wszystko od nowa - szpital, noce, zabieg - nacięcie rany i oczyszczenie. Kolejny tydzień z motylkami-wenflonami ( tak nazywały je pielęgniarki) , małą dłonią w mojej, z dzielnością, podtrzymywaniem pogody ducha - czasami było odwrotnie i to ona podnosiła nas.
Dzień po pierwszej operacji -6 sierpnia - LeoNard miał roczek. Czekał na starszą siostrę, której powrót do domu okazał się najcenniejszy i zastąpił  wszystkie prezenty świata.
                                                                                                                                 

Mężowy transparent - witał od progu obolałe ciałko w radosnej duszy.


Najlepszym lekarstwem okazały się ogródkowe odwiedziny przyjaciółki CasaBlanki i jej siostry. 
Tak wspaniale było wrócić do świata, gdzie śmiech dzieci odbijał się echem od liści morwy, a rozmowy tak jasne jak słońce, z dumnym prezentowaniem blizny, przypominały o tym, co najważniejsze. 












wtorek, 26 lipca 2016

Łaskawy, otwarty, uśmiechnięty - Londyn!

Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś. Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj. Śnij. Odkrywaj.
                                                                                                                                      Mark Twain 
Odkurzyć myśli i poukładać czytelnie.
Nakapać słowami jeszcze przed końcem lipca.
Świat mój opisać, nazywając to, co porusza, dotyka, dźwięczy najgłębiej.
Czas rozdzielany sprawiedliwie między siłę spokoju (LeoNard) i wulkan energii (CasaBlanka).
A koniec maja i początek czerwca podróżą się jawił - pierwszą wspólną samolotową.

Londyn po dziesięciu latach odmieniony, sięgający nieba, a ja wraz z nim. Wysmuklił się nieco wieżowcami. Łaskawy, otwarty, uśmiechnięty.

Pierwsza wizyta zachłanna. Od rana do nocy przemierzałam to miasto, nie chcąc uronić ani kropelki. Teraz widziałam, że z dziećmi to będzie już inny taniec. Nie quick step, bardziej może walc?
LeoNard jeszcze nie chodzi, więc nieśmiało, spacerówkowo dotrzymywał nam kroku.
Między czerwonymi autobusami, a czasem i w nich na piętrze, pomiędzy bramkami w metrze, na mostach, w kawiarniach, w parkach, muzeach, zbieraliśmy oddech.
CasaBlanka w ciągłym biegu, zachwycona barwnym miastem wypełnionym po brzegi ludźmi, którzy niekiedy szeptali jej słowa nie do końca jeszcze zrozumiałe dla  niej.
Niezwykła mozaika miejska odciągała jej uwagę od ciała, które płynęło z nurtem zachwytu, zdumienia, dużej ilości zadawanych pytań.
Siedem dni - jak siedem spełnionych życzeń.

Dziś dzień pierwszy i drugi :

W jednej z kamienic ugościła nas moja kuzynka




Surbiton - dzielnica, w której mieszkaliśmy





Sky Garden - wieżowiec z ogrodami i tarasami widokowymi.


Sky Garden


A mleko na 37 piętrze smakuje wybornie ;)

Dodaj napis




Muzeum Historii Naturalnej

Z ciocią za rękę CasaBlanka przemierzała Kensington











Albert Memorial - pomnik księcia Alberta w parku Kensington Gardens

Domowe kanapki i kawa w parku  - sprytny sposób, by nie wydawać góry pieniędzy :)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...