czwartek, 27 września 2012

"Trzy siostry" szukają odpowiedzi na pytanie, po co lecą żurawie

Tego dnia łatwo ją było zranić. 
Czytała "Trzy siostry" Czechowa i wyobrażała sobie, że może zagrać Maszę; 
niedawno skontaktował się z nią bardzo ceniony reżyser z Nowego Jorku... 
Usłyszała w sobie głos optymistki: "Czemu nie? Umiem gwizdać jak Masza!", 
ponieważ dojrzała do Maszy, dojrzała do tragedii; dusza pesymistki przemawiała innym głosem: 
"Znowu ci się nie powiedzie, nie ryzykuj"... Marylin Monroe w czarnym bikini, czytająca "Dramaty wybrane" Czechowa...

                                                                                                                                                      Joyce Carol Oates "Blondynka"




Siostry Czechowa mieszkają we mnie od dawna.
W poniedziałek Trzy siostry  w nowym przekładzie i w reżyserii Agnieszki Glińskiej.
Jako dziecko oglądałam w Teatrze Telewizji  młode jeszcze wtedy aktorki: Krystynę Jandę, Ewę Ziętek
i Joannę Szczepkowską, które mieniły się emocjami Maszy, Olgi i Iriny i mimo iż niewiele rozumiałam, to siedziałam jak zaklęta.
Wracałam potem do tekstu, który rozchodził się we mnie i pulsował i gonił moje serce.
Teraz dogonił mnie na nowo i nie było już odwrotu, wpadłam po uszy, po łzy.

Olga - najstarsza, nauczycielka bez nadziei na miłość.
Masza - piękna, niespełniona żona, odnajdująca to coś więcej w Wierszyninie, chowająca się między jego słowami, w jego spojrzeniu przedłużanym do granic przyzwoitości.
Irina - najmłodsza, pełna pragnień, tęskniąca za Moskwą, która w jej wyobrażeniach jest krainą mlekiem
i miodem płynącą, gdzie nie sposób nie odnaleźć szczęścia.

fot. Jan Bogacz/TVP

Ciężko być tu i teraz, cieszyć się całą sobą tym, co się ma, bo rozczarowania, lęki, obawy,  bo pragnienia, bo tęsknoty, że gdzieś tam jest więcej szczęścia, które mocniej pachnie, a woń rozchodzi się w miejscu - metropolii, miasteczku czy wsi - całkowitego spełnienia - miejscu, gdzie wydaje nam się, że z pewnością śnić będziemy spokojnie nasze sny.
W mężu zobaczyć na powrót kochanka, smakować każde słowo, które bierze w objęcia.
Zatrzymajmy się, rozejrzyjmy dookoła, zauważmy - wszystko to na wyciągnięcie ręki, przed oczami, w nas. 

Maszy niepokoje, w dłonie Wierszynina ujęte:

Masza
Czy pan da wiarę, że jej twarz już mi uciekła z pamięci. Tak samo ludzie nie będą pamiętali i
o nas. Zapomną.
Wierszynin
Tak. Zapomną. Taki nasz los, nic tu nie poradzimy. To, co my uważamy za doniosłe,
potrzebne, najważniejsze, z czasem zostanie zapomniane albo wyda się czymś zupełnie
błahym. (pauza) Ciekawa rzecz: my teraz zupełnie nie możemy przewidzieć, co w przyszłości
będzie uważane za wielkie i doniosłe, a co za śmieszny drobiazg. Czyż odkrycie Kopernika
albo, powiedzmy, Kolumba nie wydawało się w pierwszej chwili czymś nieważnym,
niepotrzebnym i równocześnie czyż głupie brednie napisane przez jakiegoś dziwaka nie
uchodziły za niezbitą prawdę? I może się tak stać, że nasze teraźniejsze życie, na które się
jakoś godzimy, z czasem będzie się wydawało dziwne, niedorzeczne, niemądre, nie dość
czyste, może nawet grzeszne...

Tuzenbach
Kto wie? A może na odwrót, może nasze życie będzie uchodzić za wzniosłe i górne i ludzie
będą je wspominali z szacunkiem. Teraz nie ma tortur, straceń, najazdów, a równocześnie –
ileż cierpienia!

Wierszynin
(chodzi po scenie)
Nieraz myślę: a gdyby tak zacząć życie na nowo? I to z całą świadomością? Gdyby jedno
życie można było przeżyć, jak to mówią, na brudno, a drugie na czysto? Sądzę, że wtedy
każdy z nas starałby się nie powtarzać, przynajmniej stworzyłby sobie inne warunki,
urządziłby taki dom z kwiatami, z mnóstwem światła... Mam żonę i dwie córeczki, żona jest
osobą chorowitą i tak dalej, i tak dalej, ale gdybym mógł zacząć życie od początku, nigdy
bym się nie ożenił... Nigdy, nigdy!

Miłość zjawiająca się za późno:

Wierszynin
Kocham, kocham, kocham—Kocham pani oczy, pani ruchy,
które mi się śnią... Wspaniała, cudowna kobieta!
Masza
(cicho śmiejąc się)
Kiedy pan mówi do mnie w ten sposób, nie wiem dlaczego, ale muszę się śmiać, chociaż
ogarnia mnie lęk. Niech pan przestanie, bardzo proszę... (półgłosem) A zresztą, niech pan
mówi, wszystko mi jedno... (zastania twarz rękami) Wszystko mi jedno. Ktoś idzie, proszę
mówić o czymś innym...


Żyć i wiedzieć, po co lecą żurawie:


Wierszynin
Więc co? Skoro nie dają herbaty, pofilozofujmy sobie trochę.
Tuzenbach 
Właśnie. Ale na jaki temat?
Wierszynin
Na jaki temat? Może pomarzymy... na przykład o życiu, jakie nadejdzie kiedyś, za dwieście
albo za trzysta lat.
Tuzenbach
Cóż! Wtedy ludzie będą latali balonami, zmieni się krój marynarek, może odnajdą szósty
zmysł i nawet go rozwiną, ale życie będzie wciąż takie samo: trudne, pełne tajemnic,
szczęśliwe. I za tysiąc lat człowiek też będzie wzdychał: „Ach, jak ciężko żyć!” – a jednak tak
samo jak dziś będzie się bał, będzie nienawidził śmierci.
Wierszynin
(po chwili namysłu)
Jak by to wyrazić? Wydaje mi się, że wszystko na świecie musi stopniowo się zmienić, już się
zmienia na naszych oczach. Za dwieście, trzysta, tysiąc lat – przecież nie chodzi o termin –
nadejdzie inne życie, nowe, piękne. My siłą rzeczy nie będziemy w nim brali udziału, a
jednak to dla niego dziś żyjemy, pracujemy, no i męczymy się, my już je tworzymy i to
jedyny cel naszego istnienia, a nawet, proszę pana, nasze jedyne szczęście.

Tuzenbach
(pokazuje jej palec)
Proszę, może pani się śmiać. (do Wierszynina) Nie tylko za dwieście czy trzysta, ale nawet za
milion lat życie będzie takie jak było. Życie jest wciąż takie samo, pozostaje niezmienne, a
rządzi się własnymi prawami, które nas niewiele obchodzą, bo chyba nigdy nie poznamy ich
do głębi. Wędrowne ptaki, na przykład żurawie, lecą sobie i lecą i gdyby nawet były zdolne
do jakichkolwiek myśli, obojętnie, wielkich czy małych, to i tak muszą lecieć, nie wiedząc,
dokąd i po co. Ptaki lecą i będą lecieć, choćby nawet wśród nich roiło się od Bóg wie jakich
filozofów. Niech filozofują, ile chcą, byle tylko leciały...
Masza
A sens?
Tuzenbach
Sens... Proszę, śnieg pada. Jaki w tym sens? (pauza)
Masza
Mnie się zdaje, że człowiek powinien być wierzący, przynajmniej powinien szukać wiary, bo
inaczej pustka, pustka... Żyć i nie wiedzieć, po co lecą żurawie, po co rodzą się dzieci, po co
są gwiazdy na niebie... Albo trzeba wiedzieć, po co się żyje, albo wszystko to fraszka, funta
kłaków niewarte. (pauza)

Niespełnienia, tęsknoty - chyba najbardziej poruszający fragment całego dramatu: 

Irina
(głośno szlocha) Wyrzućcie mnie, wyrzućcie, ja już nie mogę!
Olga
(przestraszona) Co się stało? Co? Kochana!
Irina
(szlochając)
Dlaczego? Dlaczego wszystko minęło? Gdzie jest? O Boże, Boże! Wszystko pozapominałam,
w głowie mi się plącze... Nie pamiętam, jak jest po włosku okno albo, na przykład, sufit...
Zapominam, zapominam dzień po dniu, życie ucieka i nigdy nie wróci, nigdy, nigdy nie
wyjedziemy do Moskwy... Wiem, że nie wyjedziemy...
Olga
Kochana, kochana...
Irina
(hamując się)
Jaka jestem nieszczęśliwa... Nie mogę pracować, nie będę pracować. Dosyć, dosyć! Byłam
telegrafistką, teraz jestem urzędniczką w magistracie i nienawidzę tego, gardzę wszystkim, co
mi każą robić... Mam już dwudziesty czwarty rok, pracuję dawno, mózg mi usycha,
schudłam, zbrzydłam, zestarzałam się i nic, nic, żadnego zadowolenia, a czas płynie i wciąż
się wydaje, że odchodzę od prawdziwego, pięknego życia, odchodzę coraz dalej, coraz dalej,
w jakąś otchłań. Rozpacz mnie ogarnia, nie rozumiem, jakim cudem jeszcze żyję i do tej pory
nie popełniłam samobójstwa...


I piosenka - teledysk i muzyka to dla mnie lata 80 i niech zabrzmi dla Was tylko pierwsza część refrenu.
Tego się trzymam:)
Baby in our wildest moments
We could be the greatest, we could be the greatest


 

piątek, 21 września 2012

"Kiedy można mieć cały wszechświat"... na śniadanie.

 Na następne urodziny poprosiła o teleskop. Wtedy żyła matka i zaproponowała kucyka, ale ojciec tylko się zaśmiał. Kto by chciał mieć kucyka, kiedy można mieć cały wszechświat? Jest dużo ciekawszy i nie trzeba było raz na tydzień czyścić stajni z gnoju.
                                                                                                                      Terry Pratchett Nacja


Dopóki będę brała do ręki brzoskwinię w kolorze Jowisza i rozcinała ją na pół, oprószała gwiezdnym pyłem cynamonu i tymianku uśmiechające się do mnie, chętne by zdradzać tajemnice miąższu, wnętrze, oświetlała je jeszcze wysokim, ciepłym słońcem, wokół którego krąży, by przygotować na ciepło piekarnika  i czerpała z rozdziału Letnie śniadania znajdującego się w Apetycznej pannie Dahl- dopóty będzie we mnie wciąż lato.





I choć w ogrodzie - nie moim, - gałęzie wszechświata uginają się pod ciężarem planet - jabłek, ja wciąż letnie spokoje mam w sobie.



Zdjęcie przywodzi mi na myśl obraz Józefa Mehoffera

Józef Mehoffer "Dziwny ogród"


Bo dzieci metafory na lekcjach tworzą i nie ma smaczniejszego drugiego śniadania.
Gdy na karcie zadań pojawia się niedokończone zdanie, które metaforą właśnie mają wykończyć, to dzieją się cuda:
Wszechświat to.... jabłoń, na której rośnie dużo jabłek.
                        .... dąb, na którym wiszą żołędzie. 
                        .... szkoła wypełniona dziećmi.
                        .... książka pełna różnych słów.
                        .... głowa pełna włosów.
                        .... murawa boiska, gdzie są ślady piłkarzy.
A to dopiero pierwsza, z czterech klas piątych, które uczę.
I tak o wszechświecie rozprawiamy, leżymy w wyobraźni nad rozgwieżdżonym, sierpniowym niebem, na pomoście wysuniętym kilka metrów wgłąb jeziora, gdzie spadają gwiazdy i pytamy - o wszystko, filozofujemy, dziwimy się, zachwycamy, nie rozumiemy, szukamy swojego miejsca we wszechświecie i samych siebie. Nie odpowiedzi są ważne, a pytania i zaskakuje mnie ich dojrzałość.
Trójwymiarowe pocztówki z planetami, albumy, zdjęcia i wyobraźnia przychodzą z pomocą.


Słonecznego weekendu, pachnącego lawendą i smakującego jak dojrzałe jabłka.
Jak napisał Goethe O różach można pi­sać wier­sze, ale w jabłko trze­ba się wgryźć.
Wgryzajcie się więc i delektujcie jego smakiem.



sobota, 15 września 2012

Sushi popijane dowcipem W. Allena - Śniadania - część I

Śniadania otwierające nam dzień.
Zmieniające się jak pory roku.
Codzienne, weekendowe, wojażowe...  w samotności, wśród bliskich, z telewizorem, radiem,  gazetą, książką, słoneczne, deszczowe, poranne, popołudniowe, wieczorne. 
Przebogate menu.

Jeśli ktoś na przykład na śniadanie zjadłby najnowszy film W. Allena z pewnością dzień rozpocząłby perlistym śmiechem.
Zakochani się w Rzymie  rozkochuje w sobie, bo ma lekkość, dowcip i zagrany jest po mistrzowsku.
U mnie na czwartkową kolację, ale ze śmiechem -oczyszczającym, potrzebnym - do łez -lejących się strumieniem po uniesionych radością policzkach.

A może jak Joanna Bator autorka książki Japoński wachlarz. Powroty (książka pożyczona od Przyjaciółki i jak sama autorka napisała we wstępie, jest to przewodnik osobisty i subiektywny, pozostaje tym czym był od początku: kolekcja obrazków z podróży kreślonych wzorem zuihitsu, czyli tak jak pędzel prowadzi, a to, co wychodzi spod pędzla doprawdy zdumiewające i zacytuję zapewne jeszcze nie raz)  warto byłoby sięgnąć na śniadanie po sushi?

Sushi na śniadanie może wydawać się dziwnym pomysłem i mnie prawdopodobnie nie przyszedłby on nigdy do głowy, gdyby nie Yukiko. ... Wprawdzie nie byłam jeszcze w Japonii tak długo, by widok żywej ryby wzbudzał we mnie głód o siódmej rano, ale uznałam, że nie jest to doświadczenie, które mogłoby mi zaszkodzić. 

Wielkość sushi podobno  ponoć dostosowana została do kobiecego gustu; panie nie chciały zbyt szeroko rozdziawiać buzi, bo uważano to za nieeleganckie. 

Japończycy wierzą, że kobiety nie nadają się do tej pracy z powodu zbyt ciepłych dłoni, które niepotrzebnie grzałyby ryż. 

Bar sushi na terenie targu Tsukiji, do którego zabrała mnie Yukiko, należał do bardziej tradycyjnych. Klientela składała się głownie z robotników.
- Irasshai - przywitał nas personel zwyczajowym serdecznym okrzykiem, a goście siedzący przy kontuarze, odwrócili zdumione twarze w naszą stronę. Normalne kobiety nie wpadają do takich miejsc o siódmej rano.

 Ta "niebiańska kombinacja" jak napisał jeden z zachodnich miłośników japońskiej kuchni, jest w stanie uwieść nawet bardzo konserwatywnych gaijinów, którzy po pewnym czasie stają się namiętnymi pożeraczami sushi, chociaż przedtem w ogóle nie jadali ryb. Mnie nie trzeba było przekonywać, ale dopiero w Japonii doświadczyłam sushi - ekstazy, sushi błogostanu, kulinarnej rozkoszy niemożliwej do zaznania nigdzie indziej. 
Sushi w małym barze na Tsukiji było wspaniałe, świeże, bezpretensjonalne i -jak się okazało- idealne na śniadanie po nieprzespanej nocy.





Na naszej deseczce odnalazłam tamago - wzrok na prawo.

Za oszkloną gablotą  kontuaru wyeksponowane były dzisiejsze specjalności i zaczęliśmy od mojego ulubionego "toro", delikatnego mięsa z brzucha tuńczyka, które smakuje jak najdelikatniejsza wołowina i w ogóle nie ma zapachu ryby, potem była "ika", śnieżnobiała twardawa kałamarnica, "tamago", czyli słodkawy omlet jajeczny przypasany do ryżowego wałeczka paskiem wodorostów, "ikura" czyli ikra łososia, pomarańczowo - złota, wyraźnie rybna, pękająca w zębach.


































Moje ostatnie sushi nie było w barze w Japonii, a w pięknej kamienicy wrocławskiego budynku, pewnej lipcowej soboty zalanej słońcem.
Nie na śniadanie, a raczej lekki obiad, choć w pewnym sensie także po nieprzespanej nocy. 
I Przyjaciółka i Pan Tau i także Lampeduzianka (chociaż ona może bardziej przez wnętrze niż smaki) - wszyscy wyłapaliśmy kulinarny błogostan - jak to nazwała Joanna Bator.
A gdyby tak połączyć lato miłości w Rzymie i smaki Japonii - lekkość, błogość, oczyszczające doznanie towarzyszyłoby nam zdecydowanie dzień cały, może i z delikatnym wychyleniem się na drugi, trzeci... ?


środa, 5 września 2012

Wrzesień cuci pracą, zagrzewa Korczakiem, książki z biblioteki niesie


Dob­ry wycho­waw­ca, który nie wtłacza a wyz­wa­la, nie ciągnie a wzno­si, nie ug­niata a kształtu­je, nie dyk­tu­je a uczy, nie żąda a za­pytu­je – przeżyje wraz z dziećmi wiele nat­chnionych chwil.  
                                                                                                          

 Powiadacie:
– Nuży nas obcowanie z dziećmi.
Macie słuszność.
Mówicie:
– Bo musimy się zniżać do ich pojęć. Zniżać, pochylać, naginać, kurczyć.
Mylicie się. Nie to nas męczy. Ale – że musimy się wspinać do ich uczuć. Wspinać, wyciągać, na palcach stawać, sięgać. Żeby nie urazić. 


                                                                                                                     Janusz Korczak


Trzeci września - poniedziałek.
Wróciłam.
Może bardziej WYwróciłam, a raczej wywracać będę świat swój, po raz kolejny, do góry nogami.
Moje myśli, słowa i gesty spotęgowane zakwitną mimo zbliżającej się jesieni dla dumnych, już nie czwarto,
a piątoklasistów.
Rozpoczęcie roku szkolnego już za mną, choć wciąż mam wrażenie, że wrzesień jeszcze nie zapukał do moich drzwi... .
Ale za to zapukały śmiejące się buzie dzieci, a po wakacjach to takie dorastające do mnie, więc asekuracyjnie rozpoczęciu towarzyszył but na wysokim obcasie, co by nie zadziwić się zbytnio.
Dotknęliśmy wakacji,  wymieniliśmy roziskrzone zapałem spojrzenia, zahuczał nam w głowach nowy plan
i ustawieni na starcie ruszamy od jutra!!!
I wiem, że słowo łatwo - raczej nie wpisuje się w scenariusz nauczyciela, a tym bardziej wychowawcy, że łzy będą, że wysiłek, że bezsilność niekiedy.   Emocjami malowane twarze małych i dużych. Ale ile pomiędzy tym głębokich spojrzeń oczu otwartych ze zdziwienia, słów mądrych, ważnych dziecięco, a już tak dorośle.
I nade wszystko staram się po korczakowsku... .

Wczoraj  Imany - nie tekstem, a melodią wiodła mnie do pracy i w tym rytmie rozpoczęłam moje pierwsze
6 godzin.

Dziś natomiast w rytmie nowego słowa Lampeduzianki  trrrrrała  (trawa), więc wśród młodych myśli stąpam jak po gęstej, zroszonej ciekawością trawie, nie koszę, a podlewam i patrzę z dumą jak rośnie.

Wrzesień także od biblioteki zaczęłam i od obcasów.
Powakacyjnie dzierżę jeszcze w dłoni powieść dwutomową i ciężko mi skończyć znajomość, która choć niełatwa, wymagająca, emocjonalna, silna, to z prawdą pomiędzy słowami, z życiem, które zadziwia - zbyt krótkim... .
O tym osobno jak skończę, bo i cytatów moc.

A oto moje bibliotekarskie trofea.
Ingeborg Bachmann sama mnie znalazła, gdy zaczęłam jej w myślach szukać przez pewną mądrą
i wyjątkowo inspirującą osobę.
I aż się sama sobie dziwię, że dopiero teraz dotarłam do książki o książkach - Anne Fadiman Ex libris. Wyznania czytelnika i już czuję, że będzie ona dla mnie jednym wielkim cytatem, więc i jeden już na dobry początek z pierwszego rozdziału Zaślubiny księgozbiorów:

Kilka miesięcy temu mój mąż i ja postanowiliśmy połączyć nasze księgozbiory. Znamy się od dziesięciu lat, mieszkamy razem od sześciu, od pięciu jesteśmy małżeństwem.
Nasze kubki do kawy, choć nie od pary, rezydowały w przyjaźni na jednej półce; pożyczaliśmy od siebie koszulki, a nawet, przyciśnięci potrzebą, skarpetki; nasze kolekcje płyt dawno już zżyły się ze sobą bez jednego zgrzytu, moje motety Josquina des Prés tuliły się do George’owego "Worst of Jefferson Airplane" ku obopólnemu zadowoleniu. Jednak nasze książki wciąż mieszkały osobno, moje głównie w północnym krańcu naszego poddasza – jego w południowym. Zgadzaliśmy się, że to bez sensu, żeby mój "Billy Budd" usychał z tęsknoty czterdzieści stóp od jego "Moby Dicka", ale żadne z nas nie kiwnęło palcem, by ich połączyć.
  
Ksiegozbiory Pana Tau i moje zaślubione po naszym ślubie.

Lampeduzianka natomiast ma swoje miejsce i jej pozycje ciągle "stanu wolnego".



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...