Donna Tartt "Szczygieł"
Nieco spóźniony post o liściach, które przysiadały na głowie.
To w nich, w żółknących listach drzew mnożą się refleksje zahaczające o czas.
Jesień znalazła mnie pochyloną nad malutką buzią prawie czteromiesięcznego chłopca i zanurzoną w głębinach niebieskich oczu czteroletniej ( od lutego już pięcioletniej) dziewczynki listkowej (jak o sobie mówi).
Napisałam komuś niedawno, że chłopiec to inna bajka... a ja już w niej jestem i nieba dosięgam i więzi nie do rozwiązania utkane, mocne, inne.
Ze Szczygłem spotykaliśmy się letnią, wakacyjną porą. Początkowe szybkie tete-a-tete, bez echa w sercu, nieco rozczarowujące. Gdzie ten zachwyt? Czytadło - myśl ta nie dawała mi spokoju. I nie żałowałam, że książka biblioteczna, bo cytatów w niej ważnych tyle co kot napłakał. Ale dni mijały, strony przesuwały się bliżej ośmiuset i nieco ożywiona mknęłam wraz z Theo przez jego niebanalne życie. No i doczekałam się - ostatnie strony to była uczta, której wyglądałam od początku. Tylko dlaczego tak późno? Pożegnaliśmy się wraz z nastaniem jesieni. Dobra książka, ale ja przecież czekałam na największe wydarzenie literackie ostatniego roku nagrodzone Pulitzerem.
Roczny urlop macierzyński pozwala mi być najbardziej, najbliżej, najmocniej - czas, który teraz nam dany - już nigdy więcej w takiej ilości się nie powtórzy. I nie martwią tak bardzo rwane noce, bo malutkie serce przy moim, a czas gdy śpi w dzień - po brzegi wypełniam domowymi sprawami, a i lektura pod ręką kwitnie słowami i ważnościami.